Boli cię głowa od nadmiaru mądrych rad i wskazówek? Filozofowie też to przerabiali. 120 lat temu George Moore powiedział głośne “dość!” oderwanej od życia spekulacji.
Pod koniec XIX wieku bycie filozofem było nie lada sztuką. Panujący na uczelniach idealizm zakładał, że cały świat jaki nas otacza może być jedynie wytworem umysłu, nie zaś obiektywnie istniejącą rzeczywistością. Hasła takie jak “czas nie istnieje realnie” albo “być, to znaczy być postrzeganym” wcale nie były mądrościami z dzienniczka nastolatki, lecz poważnie roztrząsanymi na uczelniach tezami.
Trochę przypomina to wiele współczesnych branży, gdzie teoretycy sami już nie wiedzą czym naprawdę się zajmują, a próba zgłębienia tego, co mają do powiedzenia przekracza możliwości poznawcze normalnego człowieka.
George Moore również początkowo uległ fascynacji takiej filozofii. Z czasem jednak zaczął pytać: jak to jest, że wszystko co głoszą mądre głowy w akademiach kompletnie rozmija się z poczuciem zdrowego rozsądku u przeciętnego człowieka?
To zdrowy rozsądek właśnie był punktem wyjścia jego filozofii. Gdy akademicy toczyli zaciekłe spory na temat tego, czy przedmioty w świecie zewnętrznym istnieją naprawdę, czy są wytworami naszych umysłów (czy też coś pomiędzy) Moore przeprowadził na pewnym wykładzie słynny dowód na istnienie swojej ręki: podniósł ją do góry i pomachał do słuchaczy.
Zdrowy rozsądek był zdaniem angielskiego filozofa najlepszą bronią na absurdy idealistycznej filozofii. W życiu codziennym też się przydaje. Niekoniecznie jako opozycja wobec akademickiej teorii, ale po prostu jako wyłapywacz błędów. Jeżeli według skomplikowanych wzorów wyceny akcji wychodzi, że powinny być 3 razy tańsze to albo mamy gigantyczną bańkę, albo… wzory lub ich użytkownicy się mylą. A to drugie zdarza się dużo, dużo częściej niż wielki krach na giełdzie.
Zdaniem Moore’a zgodność ze zdrowym rozsądkiem była podstawowym warunkiem uznania danej filozofii za sensowną. Co więcej – to właśnie analizą twierdzeń (naukowych, potocznych etc) pod kątem zgodności ze zdrowym rozsądkiem powinna się zajmować filozofia.
Moore nie twierdzi oczywiście, że skomplikowana teoria jest bezwartościowa. Wprost przeciwnie – był jej wielkim zwolennikiem. Ale tylko pod warunkiem, że teorię da się rozłożyć na czynniki pierwsze zgodne ze zdrowym rozsądkiem. Jeżeli taki rozkład jest niemożliwy, dana teoria nie ma sensu.
W dzisiejszych czasach plagą są różnej maści szkolenia “rozwojowe”, które kompletnie nic praktycznego nie wnoszą. “Pokonywanie własnych granic”, “przekraczanie strefy komfortu” itp zdania to świetna analogia do filozoficznego bełkotu, który Moore zwalczał. Jeżeli jakieś szkolenie nie daje konkretnej wiedzy czy umiejętności, które można uznać w świetle zdrowego rozsądku to jest ono bezsensowne.
Konsekwencją filozofii Moore’a jest jeszcze jedna ważna rzecz, choć przez Anglika niewypowiedziana: możliwość uznania zdrowego rozsądku jako uzasadnienia ostatecznego pozwala uciąć w pewnym momencie dalsze dowodzenie i uniknąć jałowych dywagacji, które nic do życia nie wnoszą.
Filozofia analityczna, którą Moore zapoczątkował miała w założeniu wyprowadzić akademickie dysputy z impasu. Z perspektywy ponad stu lat widzimy, że niekoniecznie się to w pełni udało, jednak nie sposób przyznać, że dała ona znaczący impuls w rozwoju myśli XX wieku.
Problem utknięcia w miejscu jednak pojawia się dużo częściej w bardziej przyziemnych sytuacjach. Niekończące się raporty, badania, techniki poprawy wydajności w naszym życiu i naszej pracy coraz częściej stają się sztuką dla sztuki, która nie ma żadnych realnych efektów. Paradoksalnie im jest ich więcej, tym gorzej działają. Ciężko się więc nie zgodzić, że uproszczenie i poddanie krytycznej analizie tylko by mogło nam pomóc.